piątek, 27 listopada 2015

Rozdział piąty.





















Wpatrywałam się pustym wzrokiem w dobrze mi znany napis. Zegar na cmentarnej kaplicy wybił godzinę ósmą. Ubranie, które miałam na sobie było całe mokre i lepiło się do mojego ciała, jednak nie przejmowałam się tym. Widziałam, że muszę o siebie dbać, bo mój organizm jest osłabiony, ale w tym momencie miałam to gdzieś.

Nagle poczułam rozsadzający ból w okolicach skroni. Zacisnęłam mocniej powieki, próbując to zignorować. Jednak nie było to takie łatwe.
- Super tego mi jeszcze brakowało- powiedziałam pod nosem. 

Moi rodzice wylecieli dzisiaj rano na konferencje do Hiszpanii, mają dopiero wrócić w przyszłym tygodniu. Wiedziałam, że jedynym wyjściem z tej sytuacji jest zadzwonienie do Ashtona-  syna kierowcy mojego taty. W tym miesiącu pan Irwin zachorował więc jego syn go zastępuje. Lubie go, dobrze się ze sobą dogadujemy, może dlatego, że różnica wieku między nami wynosi zaledwie trzy lata.

Wyjęłam z plecaka swój telefon i wybrałam dobrze znany mi numer. Po kilku sygnałach usłyszałam charakterystyczny głos chłopaka. Podałam mu ulice i poprosiłam żeby po mnie przyjechał, on natychmiast się zgodził i powiedział, że już jedzie.

- Hope wszystko dobrze?- usłyszałam głos Asha, jednak nie miałam siły by unieść wzrok. Każdy nawet najmniejszy ruch powodował coraz mocniejszy ból.

- Proszę..- nie mogłam nic z siebie wydusić. Poczułam jak unosi moje ciało delikatnie do góry i gdzieś z nim idzie. Wtuliłam się w jego klatkę piersiową i mocno zacisnęłam piąstki na koszuli chłopaka. Po chwili moje ciało ogarnęła senność, której się oddałam w całości.

Widziałam tylko ciemność, dochodziły do mnie poszczególne szepty jednak nic z nich nie rozumiałam. Próbowałam walczyć z zamkniętymi powiekami jednak to było zbyt silne. Znów odpłynęłam w krainę snów.

Poczułam uporczywe pulsowanie w okolicy skroni. Przed oczami zaczęły pojawiać mi się białe plamki, które stawały się coraz większe i zlewały się ze sobą, tworząc jedną całość. Po chwili udało mi się zwalczyć opadające powieki i zobaczyłam delikatnie rozmazany obraz. Zamrugałam kilkakrotnie i dopiero wtedy widziałam wyraźniej. Znajdowałam się w sali szpitalnej.

- Szlak- mruknęłam pod nosem i powoli podniosłam się do pozycji siedzącej.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Ściany i pościel były przerażająco białe, zawsze odstraszało mnie to w szpitalach. Odwróciłam głowę w prawą stronę i dostrzegłam kroplówkę, która dzięki gumowatej rurce była połączona z moją ręką poprzez wenflon.

Nagle do pomieszczenia wszedł doktor White z Megan-  jedną z pielęgniarką.

- Oj Hope- zaczął doktor.
Zaczyna się- pomyślałam
- Wiem, wiem- powiedziałam cicho i uśmiechnęłam się słabo- Miałaś o siebie dbać, mówiłem ci: zero siedzenia na dworze do późna, zero sportu i najlepiej to zero życia- naśladowałam głos pana White'a, robiąc przy tym śmieszne miny. Usłyszałam cichy chichot Megan i po chwili jej zawtórowałam.

- Widzę, że humor cię nie opuścił- powiedział doktor kręcąc z politowaniem głową. Cała nasza trójka znów zaczęła się śmiać- Dobrze, przejdźmy do mniej przyjemnych rzeczy. Badania- momentalnie moja mina zrzedła. Nienawidziłam tego ponieważ wiedziałam co to oznacza, kolejne diagnozy.

Po około godzinie zakończyły się badania i mogłam wrócić do sali. Ułożyłam się wygodnie na łóżku i znów zaczęłam się tępo wpatrywać w sufit. Po moim prawym policzku spłynęła jedna samotna łza, której pozwoliłam beztrosko spłynąć, nie miałam już siły udawać silnej. Bałam się, że choroba  rozwija się szybko, za szybko. 

Leżałam nieruchomo na łóżku od kilku godzin i myślałam, już nie o diagnozach, chorobie czy o tym co mnie czeka, ale o Justinie. Miałam przed oczami wyraz jego twarzy kiedy powiedziałam mu o tym, że nie mam mamy. Może niepotrzebnie na niego naskoczyłam, ale na samo wspomnienie śmierci mojej mamy, wspomnienia wracały. Ciągłe wyrzuty sumienia wywoływane przez mojego ojca, że to moja wina, że gdybym się nie urodziła wszystko byłoby dobrze. Jeśli słyszy się takie słowa jako dziecko, ono głęboko zapadają w pamięć i mimo upływających lat, nie da się ich usunąć.

- Hope- zaczął niepewnie lekarz. Znów to samo -  Twoje wyniki...

- Nie są za dobre- skończyłam za niego- Ile mi zostało?- Doktor White prawdopodobnie nie spodziewał się takiego pytania z moich ust. Liczył pewnie na atak histerii i nie pohamowanego płaczu. Jednak ja wiedziałam co powoduje moja choroba.

Kiedy lekarz w końcu otrząsnął się z szoku, zamrugał kilkakrotnie. Jego usta co chwilę zamykały się i otwierały, jakby zastanawiał się czy powiedzieć mi prawdę, czy ciągnąć tę szopkę dalej.

- Hope- powiedział po chwili- Jesteś młoda, musisz walczyć. Białaczkę da się zwalczyć, trzeba tylko chcieć. Mu..

- Musisz tylko wierzyć- nie pozwoliłam mu skończyć, a zdanie wypowiedziałam od niechcenia, każdy mi to powtarzał- Białaczka to rak. Rak równa się śmierć. Doktor powinien to najlepiej wiedzieć. Od roku szukamy dawcy i nic. Mam dosyć bezcelowego jeżdżenia po tych wszystkich klinikach i słuchania tego samego, "Niestety ale nie znaleźliśmy dla pani córki dawcy, bardzo nam przykro"- zacytowałam jeną z ostatnich deklaracji mojego lekarza z Chicago- Obiecałam sobie, że jeśli tu nie znajdę dawcy to przestanę się łudzić- mówiąc to łzy cisnęły mi się do oczu- Chcę w końcu normalnie żyć- dodałam cicho.

Usłyszałam ciche westchnięcie.

-Przykro mi Hope- przeniosłam swój wzrok na lekarza. Jego głowa była spuszczona w dół, ukazując przy tym łysinę na środku- Za miesiąc musimy zacząć chemio terapię- słysząc dwa ostanie słowa, moje powieki i usta znacznie się powiększyły, a ja sama wpadłam w swojego rodzaju osłupienie.

- Tylko nie to- powiedziałam, bardziej do siebie niż do doktora, a po moich policzkach spłynęła słona ciecz, którą tak uparcie próbowałam zatrzymać- Nie zgadzam się!- unosiłam głos, wstałam z łóżka i zaczęłam biec. Słyszałam za sobą krzyki doktora, jednak nie przejmowałam się tym.

Chciałam uciec z tamtego miejsca, uciec od choroby. Biegłam, nie zważając na nic. Kiedy znalazłam się już na parterze, przyspieszyłam i wybiegłam przez główne drzwi. Czułam palenie w gardle spowodowane wysiłkiem, próbowałam jednak nie zwracać na to uwagi.

W samej piżamie wybiegłam na ulice Nowego Jorku, ludzie jednak będący zbyt pogrążeni w swoich myślach nie zauważyli mnie. Nerwowo zaczęłam rozglądać się, w którym kierunku mogę biec, kątem oka zobaczyłam pielęgniarki, które biegły w moim kierunku.

Przypomniało mi się, że niedaleko od szpitala znajduje się park. Już miałam biec w tamtym kierunku, gdy jakby z pod ziemi pojawił się przede mną jakiś wysoki chłopak, od którego odbiłam się. Straciłam równowagę i upadłam na chodnik, obijając sobie przy tym dolne części ciała.

Syknęłam delikatnie i zacisnęłam powieki. AŁA!- powiedział w głowie i otworzyłam wcześniej przymknięte oczy. Przede mną była wyciągnięta ręka, spojrzałam w górę i zobaczyłam uśmiechniętego od ucha do ucha Azjatę. Miał gęste ciemne włosy, postawione na żel do góry, ciemne jak smoła tęczówki i pełne różowe usta, które dzięki uśmiechowi ukazywały szereg prostych, białych zębów.

- Nic Ci nie jest?- zapytał się ze słyszalnym rozbawieniem w głosie. Chwyciłam w tamtym momencie jego dłoń i zacisnęłam na niej swoją.

- Pomijając fakt, że właśnie zbiłam sobie dupę i najchętniej bym cię zabiło, tak wszystko jest okej- uśmiechnęłam się sztucznie, w zamian jednak usłyszałam melodyjny śmiech, którym momentalnie się zaraziłam. Kiedy tak staliśmy i śmialiśmy się, zapomniałam o całym otaczającym mnie świecie.

Niespodziewanie poczułam czyjąś dłoń na prawym barku. Odwróciłam się w tamtym kierunku, a kiedy zobaczyłam przed sobą Megan, mina od razu mi zrzedła. Uśmiech zastąpił grymas niezadowolenia, a do oczu znów cisnęły mi się łzy.

- Hope, musimy już wracać- powiedziała spokojnie pielęgniarka, jakby bała się, że znów zacznę uciekać. Jednak nie miałam już takiego zamiaru. Chłodne powietrze kolejny raz uderzyło we mnie, przez co na mojej skórze pojawiła się gęsia skórka. Kiwnęłam jedynie głową na znak, że rozumiem, miałam już iść kiedy usłyszałam za sobą miły, lekko piskliwy głos.

- Czyli masz na imię Hope, uciekinierka ze szpitala- na jego uwagę uśmiechnęłam się delikatnie pod nosem- Jeszcze nigdy nie poznałem dziewczyny w tak dziwnych okolicznościach.

- Mam się czuć zaszczycona tą wiadomością?- spytałam się ironicznie.

- Możesz mi mówić Książę Calum- powiedział  i poprawił bluzę.

- Bardziej pasowała by cię Księżniczka- mówiąc to mrugnęłam do niego i odwróciłam się plecami, kierując się w stronę drzwi wejściowych, przy których czekała na mnie Megan. Ostatnie co usłyszałam to przyjemny dla ucha śmiech chłopaka.


Pamiętam jakby to było dziś, dzień kiedy dowiedziałam się o chorobie.


*Rok wcześnie*
*13.06.2018r.*


Siedziałam na jednym z plastikowych krzeseł. Po obu moich stronach siedzieli rodzice. Moja mama kurczowo trzymała moją dłoń. Ja jednak cały czas byłam pogrążona w swoich myślach. Od rana rodzice zachowywali się jakoś dziwnie, nie poszli do pracy i nie pozwolili mi iść do szkoły. 

Nie pytałam się o powód ich dziwnego zachowania, jednak kiedy oznajmili mi, że musimy pojechać do szpitala z powodu wyników moich badań, trochę się zmartwiłam. Nie chcieli mi nic więcej powiedzieć, 


Będąc w szpitalu Leo podał moje imię i nazwisko, a recepcjonistka pokierowała nas na 4 piętro. Kiedy winda zatrzymała się na odpowiednim piętrze, przed moimi oczami pojawił się wielki napis "ONKOLOGIA". Poczułam nieprzyjemną gulkę w buzi jednak, próbowałam nie zwrócić na to uwagi. 


Pogrążona we własnych myślach na temat tego oddziału i z czym on się wiąże nie zwróciłam uwagi kiedy pielęgniarka wyczytała nasze nazwisko. Cała nasza trójka wstała, i jakby w zwolnionym tempie skierowała się do odpowiedniego gabinetu. 


Pierwsze co mi rzuciło się w oczy była tapeta. Znajdowały się na niej różne zabawki, postacie z bajek. Mimowolnie uśmiechnęłam się pod nosem, zawsze lubiłam bajki, mimo że miałam już szesnaście lat, kochałam kiedy razem z rodzicami siadaliśmy przed telewizorem w wolne dni i puszczaliśmy jakąś śmieszną animowaną bajkę. Później mój wzrok dostrzegł drewniane biurko, ze stosem papierów a za nim siedzącego wygodnie pana doktora. Jego siwe włosy były w delikatnym nieładzie, na czubku jego nosa znajdowały się okulary, jego twarz zdobił zarost w kolorze włosów. Widząc naszą trójkę wstał z zajmującego wcześniej przez siebie miejsca i podał rękę, oczywiście zaczynając od mojej mamy a kończąc na mnie. 


- Ty pewnie jesteś Hopy- skierował swoje słowa do mnie, na co ja jedynie potaknęłam głową- Nazywam się doktor Wood. Dostaliśmy wczoraj wyniki twoich badań i nie są one za dobre.


- O co chodzi doktorze- wtrącił w końcu mój tata. Czułam, że go też to wszystko ciekawiło i obawiało.

- Państwa córka ma zagrożenie początkowego stadium białaczki szpikowej- kiedy usłyszałam ostatnie dwa słowa, poczułam jak mój świat się zatrzymuje. Moja mama momentalnie zaczęła szlochać, ojciec zaczął pocierać twarz z frustracją, a ja? Ja tylko siedziałam i pustym wzrokiem wpatrywałam się w widok zza okna. Czy to oznacza, że umrę? Że teraz moje życie będzie jedynie odliczaniem dni do końca, do chwili kiedy pożegnam się z tym światem? Że nie pójdę na wymarzone studia? Nigdy nie przeżyję prawdziwej miłości, o jakiej zawsze marzyłam po obejrzeniu tych wszystkich romansideł? Że właśnie teraz moje życie się kończy? 


- Proszę pomóżcie jej- usłyszałam łamiący się głos mojej mamy, przez co moje serce pękło na tysiąc małych kawałków. Nigdy nie chciałam być dla nich ciężarem, a teraz? Teraz będę niosła pasmo nieszczęść za sobą..


- Zrobimy wszystko co w naszej mocy- powiedział lekarz- Chcemy jednak potwierdzić naszą diagnozę, musimy wykonać jeszcze jedno badanie.

- Hope- usłyszałam, głos pielęgniarki która wcześniej nas tu wywołała- Chodź ze mną- powiedziała i skierowała się w stronę małego pomieszczenia, które oddzielała materiałowa zasłona od gabinetu doktora Wood'a. 


Błagam niech to będzie jakaś głupia pomyłka, jakiś błąd- prosiłam w myśli i skierowałam się w stronę, w którą wcześniej podążała pielęgniarka.



***

Tego samego dnia, otrzymaliśmy potwierdzenie choroby, a teraz znajduję się tu gdzie jestem.

Nagle usłyszałam dźwięk przychodzącej wiadomości, wyjęłam swój telefon z szafki, która znajdowała się obok mojego łóżka. Wpisałam kod i weszłam w wiadomości, były tam trzy nieodczytane. Pierwsza od mamy, napisała w niej, że wszystko już wiedzą od doktora White'a i dziś w nocy wrócą pierwszym samolotem. Super.. Jestem dla nich tylko problemem, mieli na tej konferencji załatwiać jakieś ważne papiery do firmy a znowu muszą się mną opiekować.

Druga była od Ashton'a:

Mam nadzieję, że już lepiej się czujesz. Niezłego mi stracha napędziłaś ;( 
Jutro do ciebie zajadę ;)

Po przeczytaniu wiadomości od Irwina od razu pojawił mi się na twarzy uśmiech. Odpisałam mu krótko, że będę liczyła każdą sekundę do spotkania. Zawsze tak ze sobą pisaliśmy, można też powiedzieć, że traktowaliśmy się trochę jak rodzeństwo.


Trzecia natomiast należała do mojej przyjaciółki z klasy, Holly. Była to szczuplutka, czarnowłosa dziewczyna, która miała cudowny charakter. Kiedy przyszłam do szkoły pierwszego dnia, była ona jedyną osobą, która do mnie zagadała i pomogła się zaaklimatyzować. Nie wiedziała jednak o mojej chorobie, nie chciałam jej o niej mówić, nie potrzebowałam litości i żeby kolejna osoba się przeze mnie zamartwiała.

Holly:

Gdzie ty Hope? 


Jeśli zaraz nie odpiszesz przysięgam, że cię zabiję!

Jeśli próbujesz mnie zdenerwować idzie ci to brawurowo!

Doigrałaś się! Idę do ciebie! Ps. Mam ze sobą patelnię! 

Czytając to wszystko nie wiedziałam czy mam się bać czy śmiać. Odpisałam jej krótko, że musiałam tymczasowo wyjechać z rodzicami i że niedługo wrócę do szkoły.

Odłożyłam telefon na jego poprzednie miejsce i położyłam się wygodnie na łóżku. Po paru minutach, dałam się porwać w objęcia Morfeusza.


***

ZAPRASZAM NA MOJEGO ASKA: http://ask.fm/Pisareczka98
Proszę również o pisanie opinii na temat opowiadania!
KOCHAM WAS! 


piątek, 20 listopada 2015

Rozdział czwarty.





















- Co ty tu robisz?- ze wspomnień wyrwał go cichy głos dobiegający z prawej strony. Kiedy odwrócił tam wzrok ujrzał ją.
- Szukałem ciebie- powiedział odwracając się w jej stronę i obserwując każdy jej ruch.

-  Mnie?- powiedziała powoli odkrywając twarz z czarnej bandany, która zakrywała połowę jej drobnej twarzy- No wiec już mnie znalazłeś, co chcesz?- starała się brzmieć spokojnie, nie chciała żeby chłopak zaczął coś podejrzewać w jej zachowaniu.

- Widzisz bo jest taki problem..- Justin nie wiedział jak ma to powiedzieć.

"Biegłem za Tobą aż tutaj ponieważ w kieszeni bluzy, którą ci dałem są moje klucze i widzisz bez nich nie dostanę się do domu. Jeśli byłabyś taka miła mogłabyś mi je oddać?"- próbował coś wymyślić w głowie, żeby zabrzmieć jak najmniej żałośnie, jednak nieważne co by powiedział i tak wyjdzie na idiotę.

- Masz zamiar tak milczeć do końca życia, czy w końcu łaskawie mi powiesz o co chodzi?- usłyszał trochę kąśliwy ton brunetki. Postanowił jednak to zignorować, ponieważ gdyby jej dogryzł, co prawdopodobnie by zrobił, Hopy mogłaby mu nie oddać kluczy. 

- Masz coś co należy do mnie- blondyn powiedział najspokojniejszym tonem na jaki było go stać, ponieważ wszystko w nim buzowało. Nie dość, że było mu okropnie zimno to jeszcze ten krasnal zaczynał go drażnić swoją mimiką twarzy kiedy do niego mówiła. Nie znał brunetki od tej strony i miał nadzieję, że dzisiaj ma po prostu gorszy dzień.

HOPE

- Masz coś co należy do mnie- kiedy te słowa opuściły jego usta, uderzyły we mnie z podwójną siłą. Nerwowo przełknęłam ślinę i zagryzłam dolną wargę. Co on ma na myśli? Wpatrywałam się w niego wyczekująco.

- Mianowicie co takiego?- zapytałam najodważniejszym tonem na jaki mnie było stać i delikatnie przymrużyłam oczy. 

- Mianowicie klucze- mówiąc to również przymrużył swoje karmelowe oczy. Nie mogąc się dłużej powstrzymać wybuchłam głośnym śmiechem, który nie tyle co był spowodowany odpowiedzią blondyna ale tym, że kiedy chciał zrobić to co ja z oczami przypomniał mi jakiegoś wkurzonego chińczyka.

- Co cię tak śmieszy?!- spytał już widocznie poddenerwowany. 

- Na-nawet nie- nie wiesz jak śmiesz-śmiesznie wygląda-dałeś z z taką mi-miną- próbowałam pohamować ogarniającą mnie falę śmiechu, jednak wychodziło mi to dość marnie.

Kiedy już się uspokoiłam skierowałam swój wzrok na chłopaka, którego mina mówiła "Serio?". Zaczesałam włosy do tyłu znów przybrałam swój poważny wyraz twarzy. Hope ogarnij się, jak na razie nic nie pamięta, jesteś bezpieczna- podpowiadała mi podświadomość.

- Jakie klucze?- musiałam się dowiedzieć dokładniej o czym mówił Justin. 

- Bo widzisz- odchrząknął nerwowo, a jego wzrok momentalnie przeniósł się na czubki butów- No tak, bo ja..

- Zostawiłeś je w bluzie, którą mi dałeś?- zapytałam pewnie. Chłopak jedynie potaknął głową i podrapał się po karku. 

Nic się nie zmieniłeś Justin- dopowiedziałam w głowie i delikatnie się uśmiechnęłam. Jednak niemalże natychmiast spoważniałam i znów naciągnęłam bandanę na twarz. Powolnym krokiem ruszyłam w stronę wyjścia poprawiając plecak. 

- Gdzie idziesz?- usłyszałam lekko zachrypnięty głos za sobą.
- Do domu- odparłam obojętnie- Tobie też radziłabym to zrobić, ponieważ zaraz malutki Justin się pochoruje- dodałam i przyspieszyłam kroku. 

Nagle jednak poczułam delikatne szarpnięcie, momentalnie odwróciłam się twarzą do chłopaka.

- Bardzo śmieszne- powiedział ironicznie blondyn- Muszę odzyskać klucze- widać, że był już dość wkurzony, postanowiłam podnieść mu jeszcze bardziej ciśnienie.
- Musisz to ty umyć zęby, bo chyba dawno z pastą się nie spotkały- mówiąc to patrzałam się prosto w jego karmelowe tęczówki i próbowałam nie wybuchnąć śmiechem.

Momentalnie jego twarz przybrała kolor dojrzałego buraka i przysięgam, że można było zauważyć dym lecący z jego uszu. Wykorzystując jego chwilę nieuwagi wyrwałam się z jego uścisku, szybko zbiegłam po schodach i tanecznym krokiem ruszyłam w stronę domu.

Niespodziewanie niczym spod ziemi pojawił się blondyn. Mogłam się tego spodziewać, wybrałam dłuższą drogę, chłopak pewnie poszedł jednym ze skrótów. Cały on- przemknęło mi prze myśl. Zaśmiałam się pod nosem widząc wyraz jego twarz, był nieźle poirytowany całą sytuacją, która dla mnie była komiczna.

- Co ty kurwa wyprawiasz?! Myślisz, że kim ja jestem?! Byłem miły, ale przekroczyłaś granice mojej cierpliwości!- krzyczał w niebo głosy, a ludzie mijający nas zatrzymywali się zaciekawieni całą sytuacją. Ja natomiast uśmiechałam się chytrze i czekałam kiedy skończy swój, długi i jakże interesujący monolog. 

- Nie denerwuj się bo ci ta żyłka zaraz pęknie- wskazałam palcem w miejsce delikatnie wystającego naczynia krwionośnego-  i co będzie? Już nigdy nie zobaczysz tych swoich kluczy- ostatnie zdanie mówiłam z udającym smutkiem.

Wiedziałam, że chłopak próbuje się uspokoić, ponieważ zamknął oczy i starał unormować oddech, który był spazmatyczny. Uśmiech cały czas gościł na mojej twarzy. Miałam plan, widząc że chłopak dalej miał przymknięte oczy, po cichu zaczęłam okrążać jego ciało i stanęłam centralnie za jego plecami.

- Kurwa! Gdzie ona znowu jest!- warknął pod nosem i już miał się obracać kiedy podłożyłam mu nogę a ten upadł jak długi. Upadając zdążył jednak wyciągnąć ręce i uchronić swoją twarz przed nieprzyjemnym zetknięciem z betonem- Hopy!- krzyknął już rozdrażniony do granic możliwości.

- Słucham księciu smrodzie?- mówiąc ukłoniłam się. 

- Czy łaskawie możesz mi pomóc wstać?- zapytał przez zaciśnięte zęby.

- O panie. Ja niegodna?- złapałam się za serce i udawałam wzruszenie. Widząc jego minę wybuchłam śmiechem i podałam mu rękę. Kiedy już mnie złapał niespodziewanie pociągnął mnie prosto na siebie. Z moich ust wyleciał cichy pisk. Moja głowa uderzyła w jego twardą klatkę piersiową i muszę przyznać, bolało- Idiota- wysyczałam łapiąc się za bolące miejsce, którym był nos. 

- Mamusia cię nie uczyła, że wrogą się nie ufa?- na te słowa momentalnie zesztywniałam. W moich oczach pojawiły się szklanki. 

- Nie nauczyła- powiedziałam zaciskając pięści i podnosząc się z chłopaka- Bo nigdy jej nie miałam- dodałam po chwili.

Otworzyłam swój plecak i wyciągnęłam wcześniej spakowane klucze. Miałam zamiar mu je oddać kiedy znów bym go zobaczyła, a w domu mógłby się zagubić więc postanowiłam go spakować. Rzuciłam je na beton obok chłopaka i biegiem udałam się w stronę domu, już nie powstrzymywałam łez, było mi wszystko jedno. Już niedługo wszystko miało się skończyć.

JUSTIN

- Nie nauczyła, bo nigdy jej nie miałam- jej słowa w kółko krążyły po mojej głowie, kiedy leżałem wygodnie na swoim łóżku i brzdąkałem na gitarze. 

Wróciłem już do domu, byłem cały przemoczony ponieważ wracając znów zaczął padać deszcz a moje auto stało pod domem państwa.. No właśnie nawet nie wiem jak ma na nazwisko dziewczyna, przez którą miałem kompletny mętlik w głowie. Kiedy już tam dotarłem wszystkie światła były zgaszone, a dom tym razem wydawał się, pusty.

Po kolejnej godzinie bezczynnego leżenia postanowiłem wstać i odłożyć instrument na miejsce. 

Sięgnąłem po swój telefon w zamiarze sprawdzenia godziny, jakie było moje zdziwienie kiedy okazało się, że moja bateria padła. Sfrustrowany rzuciłem mojego Samsunga na łóżko i skierowałem się w stronę łazienki. Zdjąłem z siebie przemoczone ubrania i rzuciłam je w stronę kosza na brudne pranie, jednak jak na złość nic nie wpadło. Przekląłem pod nosem.

Kiedy już się umyłem i wyszedłem spod gorącej wody, prawie się przewracając, przez mokrą podłogę, zauważył za oknem promienie słoneczne co oznaczało, że niedługo będzie szkoła, do której miałem zamiar dzisiaj nie iść. Muszę wszystko przemyśleć. Mimo, że ten mały krasnal wkurzał mnie bardziej niż Dan i reszta chłopaków razem wziętych, co myślałem że nigdy się nie wydarzy, to było w niej coś niezwykłego.

Chcę ją poznać bardziej, dowiedzieć się o niej wszystkiego, co lubi robić? Kim są jej rodzice, jeśli w ogóle ich ma? Czy ma rodzeństwo? Interesowała mnie ta mała istota. 

Kiedy tak o niej rozmyślałem, powieki same mi się zamknęły i odpłynąłem w ramiona Morfeusza.

niedziela, 15 listopada 2015

Rozdział trzeci





















Hope niezauważanie wbiegła do domu i przeskakując co dwa schodki udała się do swojego pokoju. Wiedziała, że rodziców jeszcze nie ma w domu i oprócz ich gosposi jest sama. Kiedy tylko znalazła się w pomieszczeni, zakluczyła drzwi i szybkim krokiem podeszła do wierzy. Podłączyła do niej swój telefon i puściła pierwszą składankę. Po krótkiej chwili w głośnikach dała się usłyszeć pierwsze słowa jej ulubionej piosenki. Brunetka automatycznie zamknęła oczy i wzięła kilka głębokich wdechów, musiała się uspokoić i wszystko przemyśleć.

 W zaskakująco szybkim tempie zdjęła z siebie przemoczone ubrania i rzuciła je w kąt swojego pokoju, gdzie znajdował się jej kosz na brudne rzeczy. Podbiegła do szafy w samej bieliźnie i wyjęła z niej parę czarnych leginsów i za dużą, zwykła, czarną bluzę.

Kiedy była już gotowa związała swoje długie, ciemne włosy w niedbałego koka, który przechylał się bardziej na prawą stronę, równie szybko zmyła makijaż, a dokładniej to resztki po nim. Spojrzała ostatni raz na odbicie w lustrze i uśmiechnęła się delikatnie, widziała w odbiciu prawdziwą siebie.

W biegu nałożyła swoje ciemne Adidasy. Do czarnego plecaka wpakowała swój telefon, butelkę wody i kilka puszek spreju. Zarzuciła go na oba ramiona i prędko podbiegła do balkonu, wcześniej jednak zgasiła światło. Kidy poczuła chłodne powietrze, które pieściło jej odkrytą skórę oraz zapraszało jej wypadające kosmyki do tańca, uśmiechnęła się mimowolnie.

Po chwili jednak otrząsnęła się i podeszła bliżej barierki. Rozejrzała się po bokach upewniając się, że nikt jej nie widzi. Kiedy była już pewna, przełożyła obie nogi i złapała się wystającej w jej kierunku grubej gałęzi, chwyciła się jej, po czym przeszła po niej. Czując pod nogami kolejną gałąź poluźniła uścisk i zaczęła powoli schodzić w dół. Widząc, że od podłoża dzieli ją zaledwie metr zeskoczyła, lądując w pozycji kucającej. Ostatni raz obejrzała się we wszystkie strony, naciągnęła wcześniej przygotowaną bandanę na twarz i ruszyła biegiem w stronę bramy. Sprawnymi skokami przeskoczyła przeszkodę znajdującą się na jej drodze i pobiegła w dobrze znane jej miejsce.



Wszystko to widział blondyn, który przez dłuższy czas przypatrywał się czarnulce. Nigdy nie przypuszczałby, że osoba taka jak Hope może robić takie rzeczy, uważał ją za kolejną szarą myszkę, która zaszywa się tylko w swoim pokoju i tam spędza każdą godzinę.  

Postanowił zobaczyć gdzie dziewczyna wychodzi tak późną porą, więc biegiem ruszył w jej kierunku. Musiał przyznać, że jego Zagadka miała nienaganną kondycję, która dla niego była tylko marzeniem. Mimo, że on sam trenował po kilka godzin tygodniowo ledwo nadążał nad dogonieniem jej. Dopiero po kilku minutach nieustannego biegu zorientował się, że znajdują się w jednej z najbardziej odludnionej części Nowego Jorku. 

Przed jego oczami znów rozegrały się wydarzenia sprzed dwunastu lat, znał tą okolice,  to tu zaczął się jego koszmar dzieciństwa. Miał nadzieję, że nigdy więcej tu się nie znajdzie ale jednak los chciał inaczej. 

Kiedy otrząsnął się z szoku zorientował się, że z jego pola widzenia zniknęła czarnulka.
Sfrustrowany kopnął kamień, który uważnie obserwował. Kurz, który ciągnął się za kawałkiem skały przypominał mu przeszłość, a okrągła bryła go samego. Czasem ludzie próbują uciec od przeszłości uważając, że czyni to ich silniejszymi, bardziej samodzielnymi, jednak ona zawsze do nas wraca i to w najbardziej niespodziewanym momencie. Dlatego, czy warto uciekać?

Justin nie wiedział co ma zrobić, już prawie udało mu się pogodzić z prześladującą go przyszłością, a teraz znów stał tu, w miejscu które uczyniło go człowiekiem, którym nigdy nie chciał się stać. Prawdopodobnie gdyby nie zastępczy rodzice już dawno by skończył jak jego ojciec, w więzieniu. Dużą rolę w jego życiu również odbyły dwie, zawsze uśmiechnięte brunetki, które łączyła prawdziwa siostrzana miłość. Nie pamiętał jednak ich nazwiska, albo po prostu nigdy go nie poznał.

Po upływie kilku minut chłopak postanowił zrobić coś czego myślał, że nigdy już więcej nie zrobi. Wolnym krokiem udał się w kierunku znanej mu zniszczonej kamienicy. Miejsca gdzie przeżył najgorsze sześć lat swojego życia.

Kiedy był już pod swoim dawnym "domem", przełknął nerwowo ślinę. Budynek był w kompletnej ruinie, jego stare betonowe ściany posiadały liczne szczeliny i pęknięcia. Całe ich powierzchnie były pokryte w dużej ilości graffiti. Justin przypatrywał mu się uważnie, jego wzrok uniósł się ku górze. Wbił swoje karmelowe tęczówki w płaski dach budynku, na którym przesiadywał czasami całe noce szukając pomocy od Tego na górze. Mimo tego ile przeżył w swoim życiu nigdy nie zwątpił w istnienie Boga, zawsze powierzał mu swój los i tak jest do teraz.

Niespodziewani w jego oczy rzuciła mu się postać biegająca po dachu. Pod wpływem impulsu zaczął wbiegać po schodach, które jak dobrze wiedział prowadziły na samą górę, nie wiedział czemu to robi i kogo może się spodziewać ale coś mu podpowiadało, że nie pożałuje tego. Przekraczając próg otworzonych drzwi dachowych przypomniała mu się jedna z rozmów, którą tam przeprowadził.

"Patrzył w niebo a po zaczerwienionym policzku spływały kolejne łzy. Wstydził się ich tego, że pokazują jak słabą osobą jest. Metaliczny smak krwi jaki odczuwał przy każdym przełknięciu śliny jeszcze bardziej doprowadzał go do szału. Bał się wrócić do domu, wiedział że ojciec mu tego nie daruje. Znowu chciał zgrywać bohatera, którym nigdy nie będzie. "Jesteś nikim" w jego głowie znów rozbrzmiał obrzydliwy głos ojca. Chcąc go powstrzymać, zakrył obiema rękoma uszy i cicho odmawiał modlitwę, czego jego ojciec też nigdy nie zaakceptuje.

Nagle poczuł na swoim ramieniu czyjeś dłonie, w pierwszym momencie przestraszył się, jednak kiedy odwrócił się i zobaczył jak zawsze uśmiechniętą twarz swojej przyjaciółki od razu rozluźnił swoje ciało. Jednak po chwili ujrzał.. krew. Gęstą ciecz, która spływała z jej lewego łuku brwiowego i rozciętej dolnej wargi. Automatycznie zacisnął ręce w pięści.

- Znów cię uderzył- oznajmił cicho. Dopiero teraz ujrzał błyszczące w blasku księżyca mokre smugi na jej policzku, spowodowane łzami.

- To- pokazała palcem na swoją twarz- to nic takiego- dodała po chwili. Wiedział, że kłamała bo nie chciała żeby obwiniał się ponieważ gdyby nie to, że odezwał się podczas rozmowy z ich ojcami i brał całej winy na siebie nic by się im nie stało, a tak obu im oberwało się za kłamstwo- A ty?- pięciolatka usiadła przed nim, krzyżując przy tym nogi, które po chwili podciągnęła jeszcze bardziej pod siebie jak miała w zwyczaju-  Pokaż- dodała po chwili.

- Ty wyglądasz gorzej- powiedział przysiadając się bliżej brunetki i otulając ją swoim ciałem. Po chwili usłyszał ciche chlipienie dziewczyny. Wiedział, że się boi. Zawsze gdy jej siostry nie było w domu, płakała, to był jej sposób odreagowania- Już jest dobrze- powiedział cicho Justin pocierając uspokajająco jej plecy, co zawsze rozluźniało dziewczynkę.

- Justin- po upływie kilku minut dopiero odezwała się.

- Tak?- odsunął się od niej i spojrzał w jej czekoladowe oczy.

- Obiecaj mi coś- powiedziała lekko zachrypniętym głosem.

- Co?- zapytał, zaciekawiony blondyn.

- Że już zawsze to miejsce będzie naszym miejscem, wiesz takim drugim domem- mówiąc to cały czas uważnie przyglądała się jego twarzy. Na której po chwili pojawił się szeroki uśmiech.

- Obiecuje- mówiąc to złączył ich dwa małe palce w uścisku, tak jak zawsze robili to składając sobie obietnice."

- Co ty tu robisz?- ze wspomnień wyrwał go cichy głos dobiegający z prawej strony. Kiedy odwrócił tam wzrok ujrzał ją.

- Szukałem ciebie- powiedział odwracając się w jej stronę i obserwując każdy jej ruch.

piątek, 6 listopada 2015

Rozdział drugi





















W  samochodzie panowała krępująca dla chłopaka cisza, którą zakłócały krople deszczu uderzające o szyby i zostawiające mokre smugi. Justin co jakiś czas kątem oka przyglądał się swojej towarzyszce. Jej twarz nie wykazywała żadnych uczuć. Chłopak mógł się tylko domyślać, że Hope nad czymś intensywnie rozmyśla.

- Czemu tak mi się co chwile przyglądasz?- cisze w samochodzie przerwał cichy głos brunetki kiedy chłopak, dłużej zatrzymał na niej swoje spojrzenie. Niemal natychmiast oderwał od niej wzrok i odchrząknął nerwowo. Nie wiedział co ma powiedzieć i jak się zachować. Czuł na sobie przenikające spojrzenie Hope, która wyczekiwała odpowiedzi. On natomiast miał kompletną pustkę w głowie, czuł się znowu jak na lekcji matematyki, kiedy pan Horan kazał mu podejść do tablicy i rozwiązać jakieś durne zadanie.

- Bo.. Ja.. Hm..- chłopak sam się gubił w swoich odpowiedziach i nie potrafił ułożyć jednego prostego zdania. Kiedy on się męczył z odpowiedzią, w samochodzie rozległ się cichy chichot, który uciszył chłopaka. Odwrócił on głowę w stronę skąd ów dźwięk dochodził i zobaczył najpiękniejszą rzecz na świecie. Dziewczyna, na której twarzy zawsze gościły łzy i smutek, uśmiechała się do niego- Czy ty się właśnie ze mnie śmiejesz?- zapytał poważnie i zrobił najbardziej groźną minę jaką tylko potrafił, ledwo powstrzymując się od śmiechu.

- Z ciebie?- Hope zrobiła zaszokowaną minę- Nie, jakbym śmiała- dokończyła i podniosła ręce w obronnym geście, po chwili jednak oboje wybuchli śmiechem. Dziewczyna już od bardzo dawna nie czuła się tak dobrze w czyimś towarzystwie. Powiedzmy sobie szczerze dawno nie czuła się tak dobrze.

Kiedy skończyli się śmiać, zaczęli rozmawiać na błahe tematy. Justin dowiedział się, że brunetka ma siedemnaście lat, czyli jest tylko o rok młodsza od niego. Przyznała mu się też, że dopiero dwa miesiące temu przeprowadziła się do Nowego Jorku z Chicago ponieważ jej tata dostał awans.
Chłopak natomiast powiedział jej, że chodzi do "Staten Island Technical High School", ona nie chciała mu zdradzić gdzie chodzi do szkoły, jednak podając mu adres swojego domu wywnioskował, że leży on niedaleko liceum. Justin jednak uznał, że to całkowity przypadek i to niemożliwe by chodzili do jednej szkoły bo na pewno by ją spotkał.

Kiedy auto blondyna zatrzymało się przed podaną wcześniej przez dziewczynę ulicą jego oczom ukazał się duży, biały dom. Jego ogrodzenie było pięknie przycięte i ozdobione. Różnił się od pozostałych, wydawał się być bardziej zadbany i biło od niego rodzinne ciepło.

Dopiero po chwili chłopak otrząsnął się z zachwytu i przeniósł swój wzrok na  nową koleżankę. Wpatrywała się w niego. Blondyn nie był świadomy tego, że Hope tyle o nim wie. Oboje wpatrywali się w swoje oczy i żadne z nich nie chciało przerywać tej chwili, było im tak dobrze. Jednak dziewczyna wiedziała, że musi już wracać to swojej rzeczywistości.

- Musze już iść- powiedziała, chwyciła w pośpiechu swój zabrudzony plecak i wysiadła. Dla Justina wszystko działo się w zbyt szybkim tempie i nie zdążył o cokolwiek zapytać swojej Zagadki.
Dopiero po kilku sekundach kiedy zobaczył zamykające się drewniane drzwi wejściowe białego domu odpalił auto i ruszył powoli w stronę swojego mieszkania.

- Kim ona jest?- cały czas zadawał sobie to pytanie i liczył na jakąś wskazówkę, jednak nic mu nie przychodziło do głowy. Hope była mu tylko znana z cmentarza, gdzie i tak nie był pracownikiem, nie potrzebował pracy, ale chciał pomóc swojemu przyjacielowi.

Po kilku minutach podjechał pod dobrze mu znany dom, kluczykiem otworzył bramę wjazdową gdzie na podjeździe zaparkował swoje ukochane auto, które podarowali mu rodzice na siedemnaste urodziny i tak cudem dla rodziców Justina było to iż ich syn jeszcze nie rozwalił samochodu. Zgasił silnik i wyszedł. Na dworze było chłodno jak na połowę kwietnia, plusem jednak było to, że deszcz przestał padać a on nie zmoknie jeszcze bardziej.

Kiedy stał pod drzwiami, włożył rękę do kieszeni spodni w poszukiwaniu klucza. Jednak nie było tam nic prócz paczki jego ulubionych papierosów. Przeszukał dokładnie wszystkie kieszenie i dopiero w tedy uświadomił sobie, że przed wyjściem przełożył klucze do kieszeni bluzy. Wszystko było by w porządku, gdyby nie fakt, że jego bluzę ma dziewczyna.

Justin w tamtej chwili przeklinał wszystko i wszystkich, a szczególności swojego kochanego przyjaciela, który wkopał go w tą prace ponieważ on musiał wyjechać na dwa tygodnie do swojej siostry by pooglądać jej "ogromny" brzuch ciążowy, którego szczerze mówiąc nie było jeszcze widać. 

- Dan, przysięgam że jak wrócisz to długo nie pożyjesz i raczej ojcem chrzestnym nie zostaniesz- powiedział blondyn wpatrując się karmelowymi tęczówkami i wypuścił głośno powietrze uderzając przy tym delikatnie w drewniane drzwi.